wtorek, 27 marca 2012

Prerie odc.1


Prerie

Występują :

proboszcz Marian
Wojciech z synem Konradem
Agnieszka, Robert i ich dzieciak „Bociek”
Sklepikarz Włodek
Sołtys Arkadiusz
Bożenka
Babcia Henia
Kajetan z kozą
Bracia Wolscy
Grabarz
Monika
Myśliwy
oraz
Świadkowie Jehowi

Odcinek 1

Wydawało się że nic nie może popsuć tak pięknego, niedzielnego popołudnia. Spokoju nie zmącił, bodaj trochę większy ruch koło godziny dwunastej. Dzisiaj na sumie, proboszcz wyczytywał z listy, czyja kolej sprzątania małego, drewnianego kościółka. Jednak nie dlatego ruch był większy. Otóż, pod koniec proboszcz sobie przypomniał o bardzo ważnej sprawie, która zaprzątała myśli Tarłowian już od kilku dni. A mianowicie rozeszło się, że w piątek ksiądz na obiad miał kuropatwę. Oburzenie było tak wielkie, że proboszcz Marian postanowił wygłosić oficjalne stanowisko w tej sprawie. Pierwsze rzędy zajęte były przez najwierniejsze parafianki. Przodowała im Pani Bożenka z babcią Henią. Z tyłu stało kilku chłopa. Proboszcz rozejrzał się raz jeszcze, lustrując wzrokiem ciekawskich gapiów. Zwilżył usta bo zaschło mu trochę w gardle.
  • Drodzy parafianie- zaczął -Na koniec. Za nim wrócicie do domów. Chciałbym zdemontować pogłoski, jakoby w zeszły piątek na obiad podano mi kuropatwę. Pani Monika, może potwierdzić że to były kluski śląskie. I z talerza nie odleciały bo skrzydeł nie miały.
Mówiąc to popatrzył na pulchną kobietę po czterdziestce, która energicznie kiwała głową. W kościele rozległ się wszechogarniający szept. Kilka osób parsknęło śmiechem. Jednak po chwili, wszystko ucichło.
  • Mówię to z czystym sumieniem – kontynuował kaznodzieja - Ktokolwiek rozsiał tę informację. Niech wie, że Bóg nas obserwuje. Proszę nie opowiadać takich kłamstw, bo szkodzi to całej naszej społeczności. A teraz bracia i siostry w Jezusie Chrystusie, módlmy się.
Ksiądz pobłogosławił tłum i znikł w zakrystii razem z niepełnosprawnym ministrantem. Ludzie trochę zawiedzeni opuścili w pośpiechu świątynię.
Babcia Henia wraz z Bożenką wyszły na końcu. Wydawały się być uszczęśliwione.
  • Wiedziałam kochana, że to bzdury. Na ser mater, żeby tak księdza posądzać – żaliła się babcia – Za moich czasów, księża byli traktowani z szacunkiem. To pewnie ta Agnieszka z miasta taką plotkę rozsiała.
Bożenka skrzywiła wargi w grymasie.
  • Pewnie tak. Do kościoła nie chodzi a na księdza głupoty gada. Nie dziwię się że ten ich syn taki niedobry. Pewnie czorta ma za skórą. Ostatnio ganiał mi pod chałupą i darł się jak opętany. W koty moje kamieniami rzucał. Jakby Jędruś żył to by gówniarzowi skórę wygarbował.
….........................

W tym czasie pod sklepem ustawiła się już kolejka. Był to mały, wielobranżowy sklepik otwarty raz dziennie. Właściciel, pan Włodek przedarł się przez grupę zniecierpliwionych klientów i otworzył interes. Ludzie zaczęli kupować sobotni chleb, papierosy, piwo, mleko, lody i kiełbasę. Po chwili w sklepie zostało tylko kilku pijących piwo, stałych bywalców. Wojciech z synem Konradem, Grabarz oraz Myśliwy. Pierwsze piwo nawet nie zdążyło pooddychać. Zassane w tempie na-raz. Wojciech zamówił wnet drugie.
  • Włodeczku. Daj se piwko na kreskę. Ok? - zagadał po przyjacielsku do sklepikarza.
Ten popatrzył spod byka. Ale dał i się nie odezwał.
  • Wiesz, że cię szanuję. Dobry z ciebie chłop, co synek?
Józio popatrzył na ojca i uśmiechnął się głupkowato, odsłaniając szczerbate zęby.
  • No. Dobry jak mało kto. A jak myślisz tatku. Zjadł klecha tę kaczkę?
Za nim Wojciech zdążył odpowiedzieć, wtrącił się Grabarz.
  • Kuropatwę młody! A zjadł na pewno. Skurwiel ma bęben jak balon lotniczy. Ciekawe skąd by kluski ze Śląska miał. Co nie,Włodek? - zagaił do właściciela – Masz jakiś towar ze śląska?
Sklepikarz uśmiechnął się.
  • To taka potrawa jest. A ze śląska to wódkę mam.
Grabarz chciał już coś powiedzieć ale zamiast tego beknął siarczyście.
  • Tego kuraka to chybaś ty wpierdzielił – zaśmiał się Myśliwy.
  • A kogo to obchodzi. Lepiej nie mówić za dużo, bo te stare kurwy doniosą. Pierwsze polecą do proboszcza. No a jak wątroba wysiądzie to lepiej mieć znajomości.
  • Dobrze tatko mówisz – stwierdził Józio pociągając solidny łyk.
Wojciech zamówił kolejne piwo. Grabarz ledwo trzymał się na nogach. Już w kościele go lekko trącało. Kiwał się z boku na bok jak pingwin w okresie godowym.
  • Dobra Grabarzowi wystarczy – powiedział Włodek i wziął niedopite piwo z lady.
Reszta towarzystwa dokończyła pić. Myśliwy wziął Grabarza pod ramię i chwiejnym krokiem poszli do domu. Sklepikarz zamknął interes.

…...........................

Agnieszka czekała z na męża. Sołtysowi coś porobiło się z satelitą i poprosił Roberta o pomoc. Była trochę zła bo nie tak planowała niedzielę. Chciała iść na spacer. W końcu po to się przeprowadziła na wieś. Tarłów był piękną miejscowością. Jak sama mawiała: Wioska piękna lecz ludzie pojebani. No cóż. Wiedziała, że prawie nikt nie darzy jej rodziny sympatią. Większość mieszkańców pamiętała dinozaury. Największym ewoluującym zjawiskiem było założenie przez nich moherowych beretów. Najbardziej wkurzało ją, że jedynym radiem jakie czysto odbierało był Głos Dziewicy z sąsiedniej, większej parafii. A na dodatek zepsuł im się telewizor. Najbardziej odczuł to Bociek. Ale szybko znalazł sobie inne zajęcie. Bawił się u sąsiadek na podwórku. W ekspresowym tempie i z zadziwiającą na sześciolatka dokładnością, nauczył się naśladować dźwięki wystraszonych zwierząt.
W końcu drzwi wejściowe otworzyły się i do pokoju wszedł wysoki brunet.
  • Cześć kochanie. Wybacz, że tak długo ale naprawiałem pralkę.
Agnieszka popatrzyła na niego zdziwiona.
  • To Sołtys odbiera cyfrową przez pralkę? - spytała ironizując.
Robert zaśmiał się ciepło.
  • Nie kochanie. Ale wiesz jak to on. Dasz mu palec a weźmie smalec.
  • No fakt. Skąd ty bierzesz te powiedzonka. A zarobiłeś chociaż coś?
Poszperał ręką w kieszeniach i wyciągnął zmięty banknot.
  • A to co? - spytała szczerze zaskoczona żona.
  • Sto hrywien kochana. Musi jeździć po paliwo na Ukrainę, albo po wódę, fajki, czy coś.
  • A ile to na nasze?
  • Jakieś cztery dychy.
  • To super. Zawsze to coś. Ok skarbie. Teraz możemy w końcu razem zjeść obiad i pójść na spacer za nim się ściemni.
Robert poszedł do łazienki trochę się ogarnąć. Agnieszka, nakryła do stołu i nalała ciepłego rosołu do trzech talerzy.
  • Kochanie idę po Boćka! Masz już nalane! - krzyknęła i wyszła.

…........................

Bracia Wolscy mieszkali w Tarłowie, zaraz pod lasem. Najbliższych wścibskich sąsiadów mieli dość daleko. Tak naprawdę prawie z nikim nie rozmawiali. Duży, murowany dom odziedziczyli w spadku po dziadkach. Kilka miesięcy temu dopiero co wrócili z zagranicy i postanowili poznać uroki mieszkania na wsi. Przez pierwsze miesiące byli główną atrakcją dla starszych pań i kilku nastolatek uśmiechających się zalotnie. Zakupy robili w najbliższym mieście toteż ich tajemnicze życie było niezagrożone.
Młodszy z braci właśnie rąbał drzewo. Nie zważał na to, że jest niedziela. Ich posesja otoczona była wysokimi świerkami. Które zasłaniały widoki i tłumiły dźwięki.
Nagle na podjazd wjechał czarny, terenowy samochód o dość sporych gabarytach. Wysiadła z niego blondynka ubrana w obcisłe dżinsy rurki, zielone baletki i niebieską bluzeczkę odsłaniającą opalony, szczupły brzuch. Rozejrzała się wzrokiem po posesji i dopiero dostrzegła, spoconego półnagiego mężczyznę z siekierą w ręce.
  • Dzień dobry! - krzyknęła – Mógłby pan na chwilę przestać?
Młodszy Wolski odłożył siekierę i podszedł do nieznajomej, świdrując ją małymi, bystrymi oczami.
  • W czym mogę pani pomóc? - zapytał uprzejmie.
Uśmiechnęła się pokazując talię równych, białych zębów.
  • Jestem Ewelina. Szukam Bartka Wolskiego.
  • Oczywiście. To mój brat. Mieszka na górze. Mogę go zawołać jeśli pani chce.
W ułamek sekundy zmieniła twarz z pięknej na pięknie zamyśloną.
  • To nie będzie konieczne. Pójdę do niego. Tylko...czy mógłby mi pan pomóc wnieść rzeczy? Mam kilka walizek.
Zaskoczony chłopak pokiwał tylko głową.
  • Bardzo dziękuje. I myślę, że powinniśmy sobie mówić po imieniu. Zacznijmy jeszcze raz. Ewelina jestem.
Wyciągnęła smukłą dłoń w jego stronę. Ten wytarł uprzednio spocone ręce w przetarte dżinsy i uścisnął delikatnie jej rękę.
  • Miłosz.
  • Fajnie. Nie wiedziałam, że Aleks ma brata.
  • A ja, że Aleks ma dziewczynę.
Wzruszyła ramionami. Otworzyła bagażnik. Był bardzo pojemny. Wzięła najmniejszą z walizek. Młodszy Wolski złapał za dwie ogromne i wytaszczył je z bagażnika. Następnie kobieta zamknęła samochód i udali się do frontowych drzwi.

…..............

Jako że była niedziela. Kajetan dał odpocząć kozie. Nie doił jej i nie gwałcił jak to miał w zwyczaju. Wiedział co ludzie myślą na jego temat. Wydało się razu pewnego jak popił ukraińskiej wódy. Wtedy wziął się za swoją starą kozę. A że baby nie miał to mu się spodobały te igraszki. Najgorsze, że widział go Myśliwy. Później w sklepie rozgadał każdemu, że Kajetan kozę pucował. Było to jednak kilka lat temu. Poszło w niepamięć. Czasami tylko młodzi się śmiali jak widzieli go z kozą. Ale i ta atrakcja powoli się znudziła.
Na stole stała już do połowy opróżniona flaszka. Sołtys Arkadiusz sprzedał mu ją po promocyjnej cenie trzynastu złotych. Kto by nie skorzystał?
Kajetan mieszkał na uboczu. Podobnie jak bracia Wolscy. Jego drewniana, sypiąca się chałupa nie należała do najpiękniejszych. Raz chcieli mu ją wziąć do skansenu. Proponowali dość wysoką sumę. Ale gdzie by się z kozą podział?
Wypił kieliszek bez przepicia. Wyjrzał przez okno. Adela, jego koza pasła się na podwórku. Odwrócił coraz cięższą głowę. Wypił jeszcze kilka głębszych i poszedł spać.
W tym momencie zaskrzypiały drzwi i do sieni wszedł wysoki, pełen tężyzny mężczyzna.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz